Many
years ago there was a film from the category of Italian neo-realist
cinema called “Bitter Rice"* (written and directed by Giuseppe
De Santis in 1949). I believe I saw a tiny part of it when I was a
kid, but in my black&white TV, which I hated, the film seemed to
resemble the Polish realism (!), so I did not want to watch it. It
couldn’t compete with Smurfs, anyway.
I
am not going to share my knowledge of this film or Italian
neo-realism as such, as I know very little about the subject.
Instead, I will tell you a true story about rice, which happened to
me. A very realistic indeed.
One
of my dreams about travel came true. I visited Japan. It was over two
years ago when I travelled to a small Japanese village to work
as a volunteer on leeks plantation. Yes, leeks… not organic algae
from the area of alternative medicine.
My
trip was carefully arranged by the daughter of Mr Toisho, who put me
up, fed and watered me, in exchange for my work on his field.
Needless to say, it was a great and truly Japanese opportunity.
When
I arrived in town called Maebashi, Mr Tiosho was already waiting to
pick me up in his little van, accompanied by his faithful
comrade, a charming sausage dog called Chico. Mr Toisho readily
offered me a drink similar to IceTea in a plastic bottle, but hot
(!). I thought it was really nice of him to offer me a hot drink
after a long journey.
We
arrived at his house in the village, where accordingly to Toisho's
plan (I suppose) we started preparing dinner. We had pork, fresh
cabbage salad (a very popular vegetable in Japan) and rice. On the TV
there was a transmission of a Sumo match. Rice, chopsticks, Sumo - I
felt Japan with every cell of my body.
The
next day was Monday and serious work started. I began with cutting
the leeks to a certain size so that they would fit in carton boxes.
It was January, and it was very cold (even though the temperature was
above zero), but the sun was shining continuously and indoors it felt
like blissful summer.
For
lunch Mr Toisho ordered Japanese take away. It was a lovely wooden
box with compartments for different bits and pieces of food. A bit of
meat, fish, some algae in strange colours and obviously rice. And the
same continued day after day.
A
week later I was joined by my friend and we started to work together.
We pulled the leeks from the ground, cut them into sizes and packed
them in carton boxes. The routine of lunches remained the same, but
the overall atmosphere changed, as I spent more time with my friend
now, talking in Italian (she is Italian). I guess Mr Toisho felt
excluded due to the language we communicated in.
Chico,
on the other hand, did not change at all. She loved everyone
without exception and showed it by giving us "licking"
kisses.
One
time when I held Chico on my lap I felt with my fingers a big lump
on her tummy. Mr Toisho's friend, who worked with us said,
"Chico sick, discount". That meant, that the dog cost less,
because of this lump. I don't know whether this was a practical or
altruistic approach, but it seemed rather funny. Especially, that
Chico behaved and looked like a perfectly healthy dog.
Mr
Toisho had a certain kitchen utensil for cooking rice. This pot (as I
then called it) was always on and contained warm rice. One evening,
when we were getting ready for dinner, I saw Mr Toisho again heading
straight in the direction of the rice-cooker and something in me
broke. I just couldn’t take it any longer. We ate rice every single
day. You are mistaken if you think that we had a variety of Jasmine
rice or sticky rice. The only rice available to us was plain white
rice. I had enough. What’s more, as you may know, rice makes you
constipated and I experienced it during my stay in Japan ;) I
announced I was not going to eat rice that evening. I said I had
health issues because of rice and that one should not eat it twice
daily. I decided, that my friend and I were having dumplings for a
change (which we bought that day before dinnertime). Mr Toisho was
furious. What? No rice?!
We
shouted a bit at each other in broken English, throwing in an odd
Japanese word (Toisho spoke very basic English) and I got on with
cooking our dumplings.
The
atmosphere felt like in a dysfunctional family. Not even Chico could
help with her discounted affection. ‘Dumplings, hah... Chinese
food...’ said Mr Toisho with obvious disgust.
On
Monday, the day after the ‘rice incident’ we did not get our
usual take away lunchbox. ‘You two go upstairs, eat bread’, we
heard instead. Mr Toisho wasn't mean. He simply thought, that if we
didn’t want to eat rice, there was no point in ordering lunch for
us. We had toast with no algae for the next few days until we made
peace with rice. Mr Toisho did not speak to us much, but as it
usually happens in such cases, everything got back to normal quite
soon.
On
our departure day, before getting on the bus to Tokyo, we had
breakfast at McDonalds...
WERSJA POLSKA / POLISH VERSION
Był
kiedyś taki film z kategorii neorealizmu włoskiego pod tytułem
„Gorzki ryż” (według scenariusza i reżyserii Giuseppe de Santis w 1949). Chyba nawet widziałam kawałeczek tego filmu
kiedy byłam mała, ale w moim znienawidzonym czarno-białym
telewizorze wyglądał na zbyt zaawansowany realizm więc dalej
patrzeć nie chciałam. Zresztą i tak by nie pobił Smerfów. Nie
będę się dzielić wiedzą o tym filmie ani realizmie w
kinematografii, bo takowej nie posiadam, ale za to opowiem wam pewną
historię o ryżu z życia wziętą. Nad wyraz realistyczną.
Spełniłam
jedno ze swoich podróżniczych marzeń. Odwiedziłam Japonię. Ponad
dwa lata temu pojechałam na japońską wieś, gdzie pracowałam jako
woluntariuszka na plantacji porów. Tak porów... Nie organicznych
glonków z cyklu medycyny alternatywnej.
Wyjazd
ten był starannie zaaranżowany poprzez córkę Pana Toisho, który
to mnie gościł, karmił i poił w zamian za wykonywaną przeze mnie
pracę na jego polu. Co tu dużo mówić, było super i bardzo
japońsko.
Pierwszego
dnia, kiedy tylko dotarłam do miasta zwanego Maebashi, Toisho
odebrał mnie swoją słodką furgonetką, w której razem z nim
przebywał jego najwierniejszy kompan, czyli urocza jamniczka o
imieniu Chico. Toisho miał już dla mnie kupioną taką jakby IceTea
w butelce z grubego plastiku, ale gorącą! Było to bardzo miłe, że
tak od razu o mnie pomyślał. Dojechaliśmy na wieś, do jego domu,
gdzie chyba zgodnie z planem Toisho przygotowaliśmy kolacje;
wieprzowinę, sałatkę z surowej kapusty (bardzo popularne warzywo w
Japonii) i ryż. W telewizji nadawano transmisje z Sumo. Ryż,
pałeczki do jedzenia, Sumo; poczułam Japonię całym ciałem.
Następnego
dnia był poniedziałek, więc ostro zabraliśmy się do pracy.
Zaczęłam od ucinania porów do odpowiednich wymiarów, bowiem były
one po zapakowaniu w kartonowe pudła hurtowo sprzedawane. Był
styczeń, było bardzo zimno, mimo iż temperatura była powyżej
zera, ale słońce nas nie opuszczało i gdyby nie wychodzić na
zewnątrz można by było mieć wrażenie, że panuje wieczne lato.
Na
przerwę obiadową Toisho zamówił japoński lunch na wynos. Piękne,
drewniane pudełeczko z przegródkami na różne potrawy. Jakieś
mięsko, trochę rybki, jakieś glonki w nieznanych mi kolorach i
oczywiście ryż. I tak przez następne dni.
W
następnym tygodniu dojechała moja koleżanka i pracowałyśmy razem
wyrywając pory, potem je tnąc, segregując według ich rozmiarów i
pakując do wyżej wspomnianych kartonowych pudeł. Rutyna jedzenia
obiadów pozostała taka sama, ale ogólnie panująca atmosfera się
zmieniła, ponieważ teraz większość czasu spędzałam z koleżanką
rozmawiając po włosku (koleżanka jest Włoszką) i to chyba Toisho
irytowało. Przypuszczam, że poczuł się wyizolowany.
Za
to Chico pozostała taka sama. Niezmiennie kochała wszystkich i
naokoło rozdawała „lizane” buziaki. Pewnego razu trzymając ją
na kolanach wyczułam jakąś wielką narośl na jej brzuszku.
Znajomy Toisho, który z nami pracował powiedział: „Chico, chora
– zniżka”. Co miało znaczyć, że piesek kosztował mniej niż
powinien, przez tą właśnie narośl. Nie wiem, czy to praktyczne
czy altruistyczne, ale mnie wydawało się zabawne. Szczególnie, że
Chico mimo narośli wyglądała i zachowywała się jak najzupełniej
zdrowa suczka.
Toisho
miał takie kuchenne urządzenie do gotowania ryżu. Garnek ten (jak
bym to określiła) był zawsze włączony, a w nim zawsze
ciepły ryż.
Któregoś
wieczoru przygotowywaliśmy kolację. Widząc, że Toisho zamierza
jak zwykle serwować ryż nie wytrzymałam. Jedliśmy ryż
codziennie. Nie jaśminowy na zmianę z kokosowym, czy „sticky
rice”, tylko zwykły biały ryż. Miałam dość. Tym bardziej, że
ryż powoduje zatwardzenie, o czym ja będąc tam w Japonii osobiście
się przekonałam. Oznajmiłam, że tego wieczoru ryżu nie będę
jadła. Mam problemy zdrowotne i nie można jeść ryżu dzień w
dzień i to po dwa razy. Zadecydowałam więc, że będziemy (ja i
koleżanka) jeść dziś pierogi, które kupiłyśmy przed kolacją.
Toisho się wściekł. Jak to? Że nie ryż? Pokrzyczeliśmy koślawym
angielskim na przemian z japońskimi słowami (Toisho mówił po
angielsku bardzo słabo), po czym i tak zaczęłam gotować pierogi.
Atmosfera
jak w dysfunkcyjnej rodzinie. I nawet Chico ze swoimi pieszczotami po
zniżce nie pomogła. „Dumplings... Chinese food...”* powiedział
z obrzydzeniem Toisho.
W
poniedziałek, czyli pierwszym dniu pracy po ryżowym incydencie, na
przerwie obiadowej nie otrzymałyśmy naszego pudełeczka z jedzeniem
na wynos. „Wy na górę, jeść chleb” - usłyszałyśmy. Nie
było to złośliwe. Toisho po prostu myślał, że skoro nie chcemy
jeść ryżu, to nie ma po co nam zamawiać obiadu. Jadłyśmy tosty
bez glonków przez następne parę dni do momentu, aż pogodziłyśmy
się z ryżem. Toisho się do nas nie odzywał, ale jak to w
rodzinach dysfunkcyjnych bywa, "wszystko wraca do normy" w
mgnieniu oka.
W
dniu wyjazdu z domu Toisha w drodze na autobus do Tokyo zjadłyśmy
śniadanie w McDonaldzie...
*„Dumplings...
Chinese food...” - „Pierogi... Chinskie jedzenie”
No comments:
Post a Comment