03/06/2013

Bitter Rice / Gorzki ryż



Many years ago there was a film from the category of Italian neo-realist cinema called “Bitter Rice"* (written and directed by Giuseppe De Santis in 1949). I believe I saw a tiny part of it when I was a kid, but in my black&white TV, which I hated, the film seemed to resemble the Polish realism (!), so I did not want to watch it. It couldn’t compete with Smurfs, anyway.
I am not going to share my knowledge of this film or Italian neo-realism as such, as I know very little about the subject. Instead, I will tell you a true story about rice, which happened to me. A very realistic indeed.

One of my dreams about travel came true. I visited Japan. It was over two years ago when I travelled to a small Japanese village to work as a volunteer on leeks plantation. Yes, leeks… not organic algae from the area of alternative medicine.
My trip was carefully arranged by the daughter of Mr Toisho, who put me up, fed and watered me, in exchange for my work on his field. Needless to say, it was a great and truly Japanese opportunity.

When I arrived in town called Maebashi, Mr Tiosho was already waiting to pick me up in his little van, accompanied by his faithful comrade, a charming sausage dog called Chico. Mr Toisho readily offered me a drink similar to IceTea in a plastic bottle, but hot (!). I thought it was really nice of him to offer me a hot drink after a long journey.
We arrived at his house in the village, where accordingly to Toisho's plan (I suppose) we started preparing dinner. We had pork, fresh cabbage salad (a very popular vegetable in Japan) and rice. On the TV there was a transmission of a Sumo match. Rice, chopsticks, Sumo - I felt Japan with every cell of my body.

The next day was Monday and serious work started. I began with cutting the leeks to a certain size so that they would fit in carton boxes. It was January, and it was very cold (even though the temperature was above zero), but the sun was shining continuously and indoors it felt like blissful summer.
For lunch Mr Toisho ordered Japanese take away. It was a lovely wooden box with compartments for different bits and pieces of food. A bit of meat, fish, some algae in strange colours and obviously rice. And the same continued day after day.

A week later I was joined by my friend and we started to work together. We pulled the leeks from the ground, cut them into sizes and packed them in carton boxes. The routine of lunches remained the same, but the overall atmosphere changed, as I spent more time with my friend now, talking in Italian (she is Italian). I guess Mr Toisho felt excluded due to the language we communicated in.

Chico, on the other hand, did not change at all. She loved everyone without exception and showed it by giving us "licking" kisses.
One time when I held Chico on my lap I felt with my fingers a big lump on her tummy. Mr Toisho's friend, who worked with us said, "Chico sick, discount". That meant, that the dog cost less, because of this lump. I don't know whether this was a practical or altruistic approach, but it seemed rather funny. Especially, that Chico behaved and looked like a perfectly healthy dog.

Mr Toisho had a certain kitchen utensil for cooking rice. This pot (as I then called it) was always on and contained warm rice. One evening, when we were getting ready for dinner, I saw Mr Toisho again heading straight in the direction of the rice-cooker and something in me broke. I just couldn’t take it any longer. We ate rice every single day. You are mistaken if you think that we had a variety of Jasmine rice or sticky rice. The only rice available to us was plain white rice. I had enough. What’s more, as you may know, rice makes you constipated and I experienced it during my stay in Japan ;) I announced I was not going to eat rice that evening. I said I had health issues because of rice and that one should not eat it twice daily. I decided, that my friend and I were having dumplings for a change (which we bought that day before dinnertime). Mr Toisho was furious. What? No rice?!
We shouted a bit at each other in broken English, throwing in an odd Japanese word (Toisho spoke very basic English) and I got on with cooking our dumplings.
The atmosphere felt like in a dysfunctional family. Not even Chico could help with her discounted affection. ‘Dumplings, hah... Chinese food...’ said Mr Toisho with obvious disgust.

On Monday, the day after the ‘rice incident’ we did not get our usual take away lunchbox. ‘You two go upstairs, eat bread’, we heard instead. Mr Toisho wasn't mean. He simply thought, that if we didn’t want to eat rice, there was no point in ordering lunch for us. We had toast with no algae for the next few days until we made peace with rice. Mr Toisho did not speak to us much, but as it usually happens in such cases, everything got back to normal quite soon.

On our departure day, before getting on the bus to Tokyo, we had breakfast at McDonalds...



WERSJA POLSKA / POLISH VERSION



Był kiedyś taki film z kategorii neorealizmu włoskiego pod tytułem „Gorzki ryż” (według scenariusza i reżyserii Giuseppe de Santis w 1949). Chyba nawet widziałam kawałeczek tego filmu kiedy byłam mała, ale w moim znienawidzonym czarno-białym telewizorze wyglądał na zbyt zaawansowany realizm więc dalej patrzeć nie chciałam. Zresztą i tak by nie pobił Smerfów. Nie będę się dzielić wiedzą o tym filmie ani realizmie w kinematografii, bo takowej nie posiadam, ale za to opowiem wam pewną historię o ryżu z życia wziętą. Nad wyraz realistyczną.

Spełniłam jedno ze swoich podróżniczych marzeń. Odwiedziłam Japonię. Ponad dwa lata temu pojechałam na japońską wieś, gdzie pracowałam jako woluntariuszka na plantacji porów. Tak porów... Nie organicznych glonków z cyklu medycyny alternatywnej.
Wyjazd ten był starannie zaaranżowany poprzez córkę Pana Toisho, który to mnie gościł, karmił i poił w zamian za wykonywaną przeze mnie pracę na jego polu. Co tu dużo mówić, było super i bardzo japońsko.
Pierwszego dnia, kiedy tylko dotarłam do miasta zwanego Maebashi, Toisho odebrał mnie swoją słodką furgonetką, w której razem z nim przebywał jego najwierniejszy kompan, czyli urocza jamniczka o imieniu Chico. Toisho miał już dla mnie kupioną taką jakby IceTea w butelce z grubego plastiku, ale gorącą! Było to bardzo miłe, że tak od razu o mnie pomyślał. Dojechaliśmy na wieś, do jego domu, gdzie chyba zgodnie z planem Toisho przygotowaliśmy kolacje; wieprzowinę, sałatkę z surowej kapusty (bardzo popularne warzywo w Japonii) i ryż. W telewizji nadawano transmisje z Sumo. Ryż, pałeczki do jedzenia, Sumo; poczułam Japonię całym ciałem.

Następnego dnia był poniedziałek, więc ostro zabraliśmy się do pracy. Zaczęłam od ucinania porów do odpowiednich wymiarów, bowiem były one po zapakowaniu w kartonowe pudła hurtowo sprzedawane. Był styczeń, było bardzo zimno, mimo iż temperatura była powyżej zera, ale słońce nas nie opuszczało i gdyby nie wychodzić na zewnątrz można by było mieć wrażenie, że panuje wieczne lato.
Na przerwę obiadową Toisho zamówił japoński lunch na wynos. Piękne, drewniane pudełeczko z przegródkami na różne potrawy. Jakieś mięsko, trochę rybki, jakieś glonki w nieznanych mi kolorach i oczywiście ryż. I tak przez następne dni.

W następnym tygodniu dojechała moja koleżanka i pracowałyśmy razem wyrywając pory, potem je tnąc, segregując według ich rozmiarów i pakując do wyżej wspomnianych kartonowych pudeł. Rutyna jedzenia obiadów pozostała taka sama, ale ogólnie panująca atmosfera się zmieniła, ponieważ teraz większość czasu spędzałam z koleżanką rozmawiając po włosku (koleżanka jest Włoszką) i to chyba Toisho irytowało. Przypuszczam, że poczuł się wyizolowany.
Za to Chico pozostała taka sama. Niezmiennie kochała wszystkich i naokoło rozdawała „lizane” buziaki. Pewnego razu trzymając ją na kolanach wyczułam jakąś wielką narośl na jej brzuszku. Znajomy Toisho, który z nami pracował powiedział: „Chico, chora – zniżka”. Co miało znaczyć, że piesek kosztował mniej niż powinien, przez tą właśnie narośl. Nie wiem, czy to praktyczne czy altruistyczne, ale mnie wydawało się zabawne. Szczególnie, że Chico mimo narośli wyglądała i zachowywała się jak najzupełniej zdrowa suczka.

Toisho miał takie kuchenne urządzenie do gotowania ryżu. Garnek ten (jak bym to określiła) był zawsze włączony, a w nim zawsze ciepły ryż.
Któregoś wieczoru przygotowywaliśmy kolację. Widząc, że Toisho zamierza jak zwykle serwować ryż nie wytrzymałam. Jedliśmy ryż codziennie. Nie jaśminowy na zmianę z kokosowym, czy „sticky rice”, tylko zwykły biały ryż. Miałam dość. Tym bardziej, że ryż powoduje zatwardzenie, o czym ja będąc tam w Japonii osobiście się przekonałam. Oznajmiłam, że tego wieczoru ryżu nie będę jadła. Mam problemy zdrowotne i nie można jeść ryżu dzień w dzień i to po dwa razy. Zadecydowałam więc, że będziemy (ja i koleżanka) jeść dziś pierogi, które kupiłyśmy przed kolacją. Toisho się wściekł. Jak to? Że nie ryż? Pokrzyczeliśmy koślawym angielskim na przemian z japońskimi słowami (Toisho mówił po angielsku bardzo słabo), po czym i tak zaczęłam gotować pierogi.
Atmosfera jak w dysfunkcyjnej rodzinie. I nawet Chico ze swoimi pieszczotami po zniżce nie pomogła. „Dumplings... Chinese food...”* powiedział z obrzydzeniem Toisho.

W poniedziałek, czyli pierwszym dniu pracy po ryżowym incydencie, na przerwie obiadowej nie otrzymałyśmy naszego pudełeczka z jedzeniem na wynos. „Wy na górę, jeść chleb” - usłyszałyśmy. Nie było to złośliwe. Toisho po prostu myślał, że skoro nie chcemy jeść ryżu, to nie ma po co nam zamawiać obiadu. Jadłyśmy tosty bez glonków przez następne parę dni do momentu, aż pogodziłyśmy się z ryżem. Toisho się do nas nie odzywał, ale jak to w rodzinach dysfunkcyjnych bywa, "wszystko wraca do normy" w mgnieniu oka.

W dniu wyjazdu z domu Toisha w drodze na autobus do Tokyo zjadłyśmy śniadanie w McDonaldzie...


*„Dumplings... Chinese food...” - „Pierogi... Chinskie jedzenie”

No comments:

Post a Comment