01/05/2013

I am not a kid in America (Part I) / "Nie jestem dzieckiem Ameryki" (Part I)

thehappygirlexperiment.com


Do you remember the song called “We are kids in America” sang by Kim Wilde? If you do, good for you, because it was a joyful, good tune. If you don’t - nothing to worry about, as since that time plenty of joyful American songs were made.
The title of this song came to my mind, when I decided to describe my unique (and the only one so far) adventure with America or United States of America if you wish.
This adventure unfortunately wasn’t as joyful as the song mentioned, however I wanted to start with a positive tone, so there we go…


Some time ago my former employer wanted to send me to the United States for two weeks on an intensive course, where I was meant to learn new skills in Project Management.
The course was taking place in Princeton – New Jersey and it would be my first time ever to visit US.
Sates were not the priority on my list of dream places to go to, yet you would appreciate that it still felt great to have this opportunity.
The reality was (and still is!) that I am a Polish citizen. Poland is one of very few countries in the European Community (I think along with Bulgaria and Romania) that has to go through tougher process for visa application than other EU members.

After I had successfully completed an application on line, which provided me with significant amount of frustration (when timing out every 20min) and made me feel like I was a potential criminal (“Have you ever been involved in torture? / Are you going to US to sell drugs? / Are you going to work as a prostitute? - etc type of questions – I swear!) my enthusiasm decreased to an average contentment.

Anyway, on a lovely Friday morning I headed off to US Embassy in London. I had to leave my mobile at home in Windsor (where I lived in that time), as no electronic devices are permitted on embassy territory. No mobile, no I pod, no I phone, no laptop, no key fobs, no smile, no enthusiasm… off I went…

I got a croissant in a nearby bar and learnt from the barman, that everybody who would bring a mobile to US Embassy will risk it to be chucked in the bin by the security. I have also found out, that there is a pharmacy close to the Embassy where I could leave my mobile paying a fiver or so. This pharmacy must be making a nice profit out of this service. Well done. I wonder, how much money they could make on selling sedatives to future US visa holders (or holders of rejected applications) before visiting the embassy… The sedatives would definitely help me; with nothing to do and no possibility to use any electronic device. Oh I could at least have a nap when waiting for my number to be called for the interview :)

Someone would say “Take something to read”. Well, even though I love reading this time I have limited my reading aspirations to ticket numbers coming randomly on the screen inside the waiting area… I felt too much pressure to read anything else.

After giving all my documents during my appointment I began to wait. After 3.5 hours of totally unproductive waiting (I hate wasting time;) my number was finally called.
I rose up and walked towards the indicated place. I was a bit tired by then (from doing nothing!), so my usually high levels of energy dropped to heavy steps taken on an average pace. I could see from the distance, that Immigration Officer was observing me taking those heavy steps. The whole place looked like a Post Office. A few windows, cashier alike one next to another. I guess other officers in those, but I couldn't see them, because all my focus went closer to my yet "undeserved" American Dream...





WERSJA POLSKA / POLISH VERSION




Pamiętacie piosenkę "We are kids in America" śpiewaną przez Kim Wilde? Jeśli tak, to świetnie, ponieważ była to radosna, dobrze wykonana śpiewka. Jeśli nie - nie  przejmujcie się, ponieważ mnóstwo radosnych, amerykańskich piosenek zostało od tego czasu nagranych.
Tytuł tej piosenki przyszedł mi do głowy, kiedy zdecydowałam się opisać moją niepowtarzalną (i jedyną jak dotąd) przygodę z Ameryką lub Stanami Zjednoczonymi Ameryki, jak kto woli.
Ta przygoda niestety nie była tak radosna jak wspomniana piosenka, jednak chciałam zacząć ten tekst w pozytywnym tonie :)


Jakiś czas temu, mój były pracodawca chciał wysłać mnie do Stanów Zjednoczonych na dwu tygodniowy intensywny kurs, co miało dla mnie oznaczać zdobywanie nowych umiejętności w zakresie zarządzania projektami. Kurs odbywał się w Princeton w stanie New Jersey - miał być to mój pierwszy pobyt w USA.
Stany nie były priorytetem na mojej liście "miejsc marzeń do zwiedzenia", ale jak zapewne sobie wyobrażacie i tak wspaniale jest mieć możliwość aby tam pojechać.

Rzeczywistość była (i nadal jest), że jestem obywatelem polskim. Polska jest jednym z niewielu krajów Wspólnoty Europejskiej, który przechodzi przez zaostrzony proces aplikacji o wizę w porwnaniu z pozostałymi krajami Unii. Chyba tylko w całej Unii Bułgaria i Rumunia są w podobnej sytuacji.
Po pomyślnym wypełnieniu wniosku on-line, który już zdążył dostarczyć mi frustracji, (aplikacja zamykała się co 20 minut nie tracąc wszystkie wpisane wcześniej dane, jeśli się ich wcześniej nie zachowało), już czułam się, jakbym była potencjalnym przestępcą ("Czy kiedykolwiek uczestniczyłaś w torturowaniu? / Czy jedziesz do USA, aby sprzedawać narkotyki? / Czy masz zamiar pracować jako prostytutka – itp. Przysięgam!) mój entuzjazm spadł do etapu średniego zadowolenia.
Nie mniej jednak, w pewny piękny październikowy piątek udałam się do ambasady USA w Londynie. Musiałam zostawić mój telefon komórkowy w domu w Windsorze, (gdzie wtedy mieszkałam), ponieważ urządzenia elektroniczne nie były dozwolone na terenie ambasady. No mobile, no Ipod, no telefon, no laptop, no elektronicznych breloczków, no uśmiech, no entuzjazm... I tak poszłam.

Kupiłam rogalika w pobliskim barze, gdzie dowiedziałam się od barmana, że każdy, kto przyniesie komórkę do Ambasady Stanów Zjednoczonych ryzykuje, iż skończy ona w koszu na śmieci. Dowiedziałam się równiez, że w pobliżu ambasady jest apteka, w której ewentualnie mogłabym zostawić mój telefon płacąc za to pieć funtów. Swoją drogą to, ta apteka musi mieć niezły zysk z tej usługi. Super.
Zastanawiam się, jak wiele pieniędzy mogliby zarobić na sprzedaży środków uspokajających dla potencjalnych posiadaczy amerykańskich wiz (lub posiadaczy odrzuconych wniosków)... Takie środki na pewno by mi pomogły, kiedy to nie ma się nic do zrobienia oraz żadnej możliwości wykorzystania jakże niezbędnych w dzisiejszym świecie urządzeń elektronicznych;) Oh, mogłabym przynajmniej strzelić sobie po nich drzemkę podczas oczekiwania na swoją kolej!

Pewnie ktoś by mi doradził: "Weź coś do czytania". Cuż, mimo że kocham czytać, w tamtej sytuacji postanowiłam ograniczyć moje aspiracje czytelnicze do numerków bilecików ogłaszanych losowo na ekranie wewnątrz poczekalni... Nie czułam sie na siłach, aby poczytać coś innego.

Dostarczyłam wszystkie potrzebne dokumenty pewnej pani w okienku, punktualnie o przydzielonej mi godzinie i rozpoczęłam "prawdziwe" czekanie. Po trzech i pół godziny całkowicie bezproduktywnego oczekiwania (bardzo nie lubię tracić czasu:) na wspomnianym wcześniej ekraniku ukazał się mój numer.
Wstałam i ruszyłam do wskazanego miejsca. Byłam już trochę zmęczona (od nic nie robienia!), więc mój zwykle wysoki poziom energii opadł do postaci ciężkich kroków "umiarkowanej" prędkości.
Widziałam z daleka, że pan urzędnik (Immigration Officer) obserwował mnie poprzez pryzmat tych ciężkich kroków. Całe to miejsce wyglądało jak urząd pocztowy. Parę okienek, a w nich po jednym urzędniku. Chyba było ich trochę więcej, ale ja ich już nie widziałam, bo cała moja uwaga skupiła się na coraz bliższym, "niezasłużonym" jeszcze Amerykańskim Śnie "...


No comments:

Post a Comment